JH to ten, który wykonał efektowne salto i wylądował na drucie kolczastym. Wyglądał po tym mniej więcej tak:
Nie byłoby tej notki, gdyby Holender po tym wypadku po prostu wylądował w szpitalu. Otóż nie. Podniósł się i dojechał nie tylko do końca etapu, ale też - po założeniu 33 szwów(!!) - wytrzymał kolejnych 12 etapów i dotrwał do końca legendarnego Tour de France.
Mało? W takim razie czytajcie dalej.
Dwa tygodnie temu Hoogerlanda spotkało kolejne nieszczęście. W czasie treningu został uderzony przez samochód, w wyniku czego doznał m.in. złamania kilku żeber, pęknięcia kręgu kręgosłupa, uszkodzenia wątroby i krwotoku wewnętrznego. Dziś natomiast holenderski dziennik sportowy NOS.nl doniósł, że... Hoogerland prawdopodobnie wróci do treningów za ok. miesiąc i zdąży przygotować się na Tour de France.
Komentarz dopowiedzcie sobie sami.
Nachodzi mnie refleksja, czy niektóre (zaznaczam: niektóre!) nażelowane gwiazdeczki uganiające się za piłką na pewno są tymi, którym należy się status najlepszych sportowców czy tym bardziej szacunek tłumów. Być może jest to też okazja dla niedowiarków by zastanowić się, czy w całej tej "jeździe na rowerach" nie ma przypadkiem drugiego dna, za które warto ten sport pokochać.
Uważajcie na siebie.
Dokładnie. Trzeba mieć jaj... tzn. dużo samozaparcia żeby pozbierać się po czymś takim - czy to "w ogóle" czy to żeby "tylko" dotrwać do końca TdF. Szacunek dla Johnny'ego - twarda sztuka. A ostatnie zdjęcie... Cóż, mało apetyczne ;)
OdpowiedzUsuńZapomniano dopisać, że mimo 33 szwów kolarz na kolejnych etapach nie jechał na kole innych zawodników, tylko brał się w ucieczki.
OdpowiedzUsuńSłuszna uwaga - nie zostało to powiedziane dostatecznie jasno: Johnny walczył jak lew do samego końca Touru!
UsuńDziękuję za sprostowanie!